Mitzi i ECK Mistrz
Boska miłość ratuje życie nowozelandzkiej kotki
G. F.
Opiekując się domem swojego brata podczas gdy on z żoną spędzał kilka lat za granicą, bardzo polubiłem ich kotkę Mitzi i jej ciepłą, otwartą, możesz-się-zgodzić-lub-nie naturę.
Kiedy opiekowałem się nią, Mitzi nabawiła się dużej zainfekowanej torbieli na szyi, wymagającej dwóch wyjazdów do kliniki weterynaryjnej. Po drugiej wizycie musiałem zostawić ją na noc celem przygotowania do zabiegu przecięcia torbieli następnego dnia.
Kiedy podpisywałem formularz zgody byłem niespokojny. Ostatnim razem gdy zostawiłem kota, swego własnego, w klinice weterynaryjnej na zabieg, kot nie przeżył.
Kiedy jechałem z kliniki do domu, wszystko co mogłem wymyślić jako dobry męski stoik, to przygotować się na najgorsze. W wyobraźni dzwoniłem do brata za granicą: „Nie wpadaj w panikę. Wszystko jest w porządku... za wyjątkiem... obawiam się... Mitzi nie żyje.” Gwałtownie wpadałem w czarną dziurę przypominającą tę w którą kiedyś wpadłem – prowadzącą do utraty jednego z moich własnych kotów.
Czy historia miała się powtórzyć?
Może tym razem mógłbym odwrócić swoje nastawienie. Być może nie powstrzymam Mitzi przed śmiercią, lecz z pewnością mogłoby to tylko jej pomóc.
Zacząłem śpiewać HU, święte imię Boga. Pod koniec dnia czułem się bardziej zrelaksowany.
„OK Mitzi. Jeśli musisz odejść, niech tak będzie. Ale bardzo cię lubię,” powiedziałem wewnętrznie. Było to zarówno proste poddanie się jak i potwierdzenie mojej miłości dla Mitzi.
Tej nocy, w żywym śnie, znalazłem się w ruchliwym centrum handlowym połączonym z bazarem. Podszedłem do filara pokrytego jakąś kaligrafią. Przypatrywałem się, paląc się do rozszyfrowania jej znaczenia. Kiedy tak wpatrywałem się w to pismo, chiński ECK Mistrz Lai Tsi pojawił się przez filar, tak jakbym miał rentgenowski wzrok. O rumianych policzkach, wesoło śmiał się.
Podekscytowany, próbowałem myśleć co mógłbym zrobić by przytrzymać tę z nim audiencję, lecz jak tylko to zrobiłem zaczął rozpływać się, wciąż śmiejąc się wesoło kiedy znikał.
Następnego dnia w porze lunchu zadzwoniłem do weterynarza by dowiedzieć się czy Mitzi była gotowa wracać do domu. Kiedy przybyłem do kliniki, weterynarz wprowadziła mnie do środka.
„Jak dobrze że nie musieliśmy operować,” uśmiechnęła się.
„Nie operować?”
„W nocy Mitzi musiała wsadzić pazurek za torbiel i rozdarła ją,” odpowiedziała. „W klatce był niezły bałagan do sprzątania, ale to dobrze. Niezła oszczędność.”
Prawdopodobnie miała na myśli oszczędność mojego portfela, lecz ja myślałem o innej możliwej oszczędności – życia Mitzi. Historia nie powtórzyła się. Roześmiane oblicze Lai Tsi z ubiegłej nocy z pewnością było zapewnieniem, że miłość boska była na scenie.
W domu posadziłem Mitzi na skrzyni w salonie. Kiedy szedłem do łóżka ona wciąż tam była, lecz zanim zasnąłem zeskoczyła ze skrzyni i przegalopowała kocim sposobem przez korytarz do mojego pokoju. Kolejnym skokiem wylądowała na pobliskim blacie, gdzie ulokowała się ze swoim niepowtarzalnym, przenikliwym mruczeniem.
„To miło mieć cię z powrotem, Mitzi, ale nie będę miał dość snu, jeśli nie pozwolisz mi spać.”
Mruczenie ustało. Kolejny skok z biurka na podłogę i kolejny galop przez korytarz zaprowadziły Mitzi z powrotem na jej miejsce na skrzyni. Wpadła żeby podziękować. Tym razem, z HU przyjąłem właściwe nastawienie.