Woda w wiadrze
Phil Morimitsu
Sobotnie popołudnia zawsze były dla mnie czymś szczególnym. Kiedy dorastałem, oznaczało to grę w piłkę na ulicy, gdzie pora roku determinowała kształt piłki. W latach późniejszych soboty oznaczały wycieczki albo leniuchowanie. Zawsze dokładałem starań aby uczynić soboty na wpół świętymi pod względem nie przemęczania się.
Dzisiaj była na to doskonała sobota. Słońce było ciepłe i jasne, nadając wrześniowemu dniu babiego lata złotą poświatę. Okna miałem otwarte by wpuszczać i wypuszczać powiew przyjemnego świeżego powietrza w mieszkaniu. Stopy oparłem o biurko i przeglądałem jakieś czasopismo.
W połowie czasopisma delikatny podmuch powietrza wpadł do mieszkania niosąc dramatyczne zapachy z chińskiej restauracji kilka krótkich przecznic ode mnie. Musiało być wczesne popołudnie, a oni gotowali Dim Sum. Nie jadłem chińszczyzny jakiś czas, a te cudowne zapachy wypełniały mój dom i sprawiły że zgłodniałem. Próbowałem rozpoznać co gotowali. Wyczuwałem zapach słodko-kwaśnych sosów, przysmażanych pierożków i jakieś inne ostre, pikantne wonie, których nie potrafiłem całkiem zidentyfikować. Po jakichś dziesięciu minutach nie mogłem tego dłużej wytrzymać; odłożyłem czasopismo, zwlokłem nogi z biurka na podłogę, a moje ciało wyszło przez drzwi jak gdyby w transie lunatyka. Musiałem uśmiechnąć się do siebie. Było to jak w filmach rysunkowych, które zwykle oglądałem w TV wcześnie rano w sobotę, gdzie można było zobaczyć zapachy jedzenia unoszące się w powietrzu jak duchy, a postacie tych filmów czuły powiew tego i dawały się nieść unoszącym się aromatom, falując i wędrując w powietrzu, jak ryby w wodzie. Mogłem praktycznie dojrzeć zapachy z chińskiej kuchni i było tak jak gdyby moje ciało płynęło w powietrzu z mieszkania ku ich źródłu.
Zbliżając się do restauracji byłem coraz bardziej głodny i szczęśliwy, że poszedłem za tymi wonnymi impulsami. Była to jedna z lepszych restauracji w mieście i można było na zapleczu dostać dania na wynos, ale trzeba było przejść przez uliczkę aby się tam dostać. Kiedy otworzyłem drzwi przy wejściu, zauważyłem drobnego Chińczyka, polewającego wężem kilka dużych plastikowych wiader w których prawdopodobnie przyniesiono jakiś rodzaj jedzenia, zamawianego hurtowo. Domyśliłem się, że mieli zamiar użyć tych wiader do przenoszenia czegoś innego.
Był ubrany w białe spodnie, zatłuszczony fartuch poplamiony jedzeniem z czerwonymi i czarnymi sosami, oraz białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Musiał mieć około siedemdziesiątki czy coś takiego – trudno było powiedzieć – a jego siwe włosy nieznacznie rzedły. Nie myślałem o tym zbyt wiele, tyle tylko że było w nim coś czego nie potrafiłem określić. Wszedłem w przejście z dźwiękiem wody pluskającej w wiadrze.
W środku było kilkoro innych ludzi czekających przede mną na zamówienia na wynos, a to dało mi okazję do podjęcia decyzji co zamierzam zamówić. Teren kuchni wypełniał gwar kilkorga pracowników, pokrzykujących i siekających jedzenie, podrzucających patelnie z gorącym olejem i makaronem oraz przerywane przekomarzanie się po chińsku, co bardzo tam pasowało. Po kilku minutach nadeszła moja kolejka na złożenie zamówienia.
„Hm, sądzę że wezmę sześć przysmażanych pierożków, porcję słodko-kwaśnego kurczaka, subgum lo mein i krewetki w sosie z czarnej fasolki. Byłem tak głodny że nawet przez moment nie pomyślałem, że zjedzenie tego co właśnie zamówiłem zajmie mi czas do połowy kolejnego tygodnia.
Dziewczyna przy ladzie szybko napisała kilka znaków na małym papierowym bloczku. „Pierożki zajmą trochę więcej czasu. Muszą je przyrządzać świeże. Proszę być za około piętnaście minut. Dobrze?” zapytała szybko lecz uprzejmie.
„Naturalnie, żaden problem,” powiedziałem. Zapłaciłem i odszedłem aby następny klient mógł zamówić. Czułem się nieco ściśnięty w niewielkim miejscu odbierania zamówień, więc postanowiłem przejść się po restauracji. Przy barze kilkoro mężczyzn stało w pobliżu telewizora. Trwał jakiś mecz bokserski a z rozmiarów tłumu oglądających wynikało że musiała to być walka o mistrzostwo. Wyczuwało się między nimi poczucie koleżeństwa. Założyłem że w przeważającej części byli sobie zupełnie obcy, lecz ta walka stała się wspólną płaszczyzną spotkania i rozmawiali ze sobą o walczących.
„Spójrz na mięśnie tego gościa! Słyszałem że znokautował ponad dwudziestu pięciu facetów,” powiedział ktoś.
„Trzeba ogromnej siły żeby znokautować jednym uderzeniem,” powiedział inny.
„Nie. Wszystko jest sprawą prędkości i dźwigni. Ten chudy miał tyle samo nokautów, a nie jest wcale taki silny jak ten drugi.”
„Mimo to trzeba mnóstwo siły, żeby po prostu być na tym ringu!”
„No, masz rację.”
I tak kontynuowali. Runda zakończyła się, mężczyźni udali się po swoje drinki, telewizja zaczęła reklamować golarki, z kilkoma kobietami głaskającymi twarz faceta, a ja postanowiłem wyjść na chwilę.
Udałem się znowu na tyły, tak by usłyszeć gdy zawołają mnie po odbiór zamówienia. Kiedy otworzyłem drzwi z tyłu, znowu usłyszałem pryskającą wodę w plastikowych wiadrach, głuchy plusk i bulgotanie z węża gumowego, a później wylewanie się wody na ulicę. Nie chciałem okazać się wścibski, lecz odrobinę ciekawił mnie ten drobny Chińczyk, polewający wężem wiadra. Szedłem powoli bez celu wzdłuż uliczki, tam gdzie on był. Tym razem zauważyłem u niego coś więcej. Był niski – metr pięćdziesiąt i parę centymetrów – i nie mógł ważyć więcej niż pięćdziesiąt kilo. Mogłem sobie wyobrazić jego szczupłość ze sposobu w jaki ubranie luźno wisiało mu na ciele. Poruszał się z lekkością w odróżnieniu od na wpół szalonego tempa innych pracowników restauracji. Miał coś w rodzaju krótkiej koziej bródki z kilkoma tylko włosami, na kilkanaście centymetrów długą. Podszedłem odrobinę bliżej do niego i spojrzałem na niebo tak jakby było tam coś interesującego poza tym co zwykle tam bywa. Wylał wiadro pełne wody na uliczkę, zmieniając suchy brązowo-biały beton w ciemną błyszczącą mokrą powierzchnię. Kiedy przekładał węża do kolejnego wiadra, rozpryskująca się woda wydała syczący dźwięk uderzając o wnętrze wiadra. Kiedy wiadro wypełniło się wodą, przełożył węża do kolejnego i poszedł opróżnić to które właśnie napełnił.
Kątem oka obserwowałem z zainteresowaniem, jako że wiadra żadną miarą nie były małe, a pełne wody musiały być całkiem ciężkie. Lecz on przechylał je z łatwością. Prawdę mówiąc z taką łatwością, że zastanawiałem się jak taki drobny facet mógł z taką łatwością nimi manipulować. Wtedy, patrząc na węża w innym wiadrze, powiedział do mnie nie podnosząc wzroku, „Siła nie zawsze jest widoczna dla widzącego oka.”
„Słucham?” spytałem przykładając dłoń do ucha, mimo że usłyszałem go absolutnie dobrze. Zbiło mnie to z tropu, jako że wydawało się być tak zwariowaną rzeczą do powiedzenia przez nieznajomego. Ciągnął dalej. „Prawdziwą wewnętrzną siłę widzi się rzadko, bowiem potrzeba wyjątkowych oczu aby to zobaczyć,” dodał, wciąż patrząc w wiadro które pracowicie napełniał.
Podszedłem do niego bliżej. Moje myśli były zwrócone ku mężczyznom przy barze oglądającym mecz bokserski i ich komentarzom na temat siły. To była prawda, świat opierał siłę na tym jak ktoś potrafił się ruszać. Siła była pokazem tężyzny przeciwko światu w pobliżu ciebie. Ale siła wewnętrzna? Zastanawiałem się nad tym co mi powiedział.
Podchodziłem wciąż bliżej aby dokonać czegoś w rodzaju przedstawienia się, lecz kiedy spojrzał mi prosto w oczy, pojawiło się rozpoznanie. Trudno powiedzieć jakiego rodzaju, lecz było to spojrzenie między dwojgiem ludzi – obopólna wiedza, natychmiastowe porozumienie, które przebije się przez wszystkie zbyteczne towarzyskie pozdrowienia i zachowania, działające jak bufory między ludźmi. Tym razem uderzyło mnie także, że przemówił do mnie doskonałym angielskim, bez śladu jakiegokolwiek akcentu. Odszedł na chwilę by zakręcić wodę. Kiedy wrócił, ciepło uśmiechał się do mnie.
„Ażeby mieć siłę, musi najpierw istnieć cel, którym mierzy się stopień siły. Prawdziwa siła wewnętrzna oznacza, że celem będzie Urzeczywistnienie Siebie, a następnie Urzeczywistnienie Boga. Miarą siły jest to jak dobrze człowiek potrafi pozostać wierny tym celom. Na przykład, tamci mężczyźni boksujący się w TV.”
Zastanawiałem się, Skąd u licha wiedział co tam się działo? Lecz odsunąłem od siebie tę myśl i próbowałem skupić się na tym co mówił.
„Zdobywają oni siłę na dwa sposoby. Po pierwsze zewnętrzną siłę, ażeby siłą swoich mięśni zadziałać na przeciwnika. Trenują długo i ciężko aby zbudować ten typ siły. Następnie jest drugi rodzaj siły, siła wewnętrzna. Nie ma to nic wspólnego ze zniszczeniem przeciwnika, lecz jest budowaniem wewnętrznej podstawy i równowagi, tak aby nic nie wstrząsnęło człowiekiem z tej strony. Każdy czempion dotyka tych wewnętrznych zasobów w tym czy innym czasie. Różnica między atletą a człowiekiem zmierzającym ku Urzeczywistnieniu Boga jest taka, że atletę ogranicza kondycja jego fizycznego ciała. Człowiek Boga jest ograniczony tylko swoim pragnieniem wyższych stanów.”
Jakiś samochód nadjeżdżał uliczką, więc przysunąłem się bliżej ku temu człowiekowi. Samochód minął nas powoli i wydawał odgłos skwierczenia gdy opony wciskały się w mokrą nawierzchnię uliczki. Mężczyzna przysunął się bliżej budynku żeby zrobić mi miejsce i kontynuował.
„Innym czynnikiem, najważniejszym, jest to że atletę mierzy się we współzawodnictwie z innymi ludźmi i musi on ich ostatecznie pobić, aby pozostać czempionem. Człowiek zmierzający ku Urzeczywistnieniu Boga nie rywalizuje z nikim oprócz swojej niższej natury. Tak długo jak pozostaje w niższych światach, nigdy nie będzie ostatecznego zwycięstwa ani porażki, lecz jedna walka bez końca.
Ta wewnętrzna siła jest budowana wokół panowania nad wszystkim co pojawia się w jego życiu. Nie że próbuje on kontrolować wszystkie rzeczy w swoim życiu, co byłoby niemożliwym i daremnym usiłowaniem. Próbuje opanować swoje uczynki i reakcje na wszystko co się w życiu przydarza. Aby umieć patrzyć i oddziaływać na całe życie z punktu widzenia Duszy. Wiedzieć kiedy zaznaczyć swój autorytet, a kiedy ustąpić, lecz zawsze działać w imię miłości dla całego życia. Kiedy człowiek potrafi przeżywać swoje życie w świadomej i nie sprzeciwiającej się miłości, kiedy złośliwości i pasje świata wokół niego odbijają się bez szkody od blasku Ducha który go otacza, kiedy nic go nie porusza przeciwko jego woli – bo jego wola stała się teraz wolą Sugmad – wówczas jest to prawdziwa siła. Więc nie ma miary, nie ma oddzielenia celu od stanu bycia, bowiem człowiek i cel są połączone w jedno; jest on w drodze do prawdziwego mistrzostwa!”
Uśmiechając się ciepło mężczyzna patrzył na mnie przez dłuższą chwilę. Miękkie linie jego twarzy odzwierciedlały siłę woli. Wiedziałem że wola Sugmad znajdowała odzwierciedlenie na twarzy tego dobrego człowieka, i tak jak wątła była jego fizyczna postać, był on jednym z najsilniejszych ludzi jakich kiedykolwiek spotkałem.
Po chwili wrócił do mycia plastikowych wiader. Odkręcił węża i spryskiwał wodą kolejne wiadro, patrząc w górę i uśmiechając się do mnie raz jeszcze zanim pochłonęła go praca. Nie całkiem wiedząc co dalej robić, w końcu ruszyłem się. Odszedłem, podziękowawszy mu przechodząc obok. Uśmiechnął się po prostu i dalej napełniał wiadro. Odszedłem oszołomiony jak ktoś kto usłyszał nieco szokujące wieści. Kiedy wyszedłem na prostą, dołączył do mnie ktoś kto tak cicho podszedł że nie miałem czasu zareagować inaczej niż zaskoczeniem. Był to Wah Z *.
„Czy nie zapominasz o czymś?” zapytał z nutką figlarności w swoim przyjaznym uśmiechu.
Wpatrywałem się w niego przez chwilę w osłupieniu, zanim uświadomiłem sobie że odchodzę bez jedzenia z restauracji.
„A niech mnie. Zapomniałem jedzenia!” wykrzyknąłem. Zrobiłem w tył zwrot i z determinacją pomaszerowałem z powrotem uliczką z której właśnie wyszedłem. Widziałem jak mały Chińczyk wciąż mył wiadra. Uderzyło mnie jako nieco dziwne to, że on wciąż tam był, chociaż logicznie było to normalną rzeczą. Lecz nie był to normalny zestaw okoliczności.
„Wah Z,” zapytałem, „czy ten Chińczyk który rozmawiał ze mną o wewnętrznej sile był ECK Mistrzem?”
Wah Z uśmiechnął się po prostu i patrzył na mnie nic nie mówiąc. Ciągnąłem dalej, „Mam niejasne przeczucie że to był Lai Tsi.”
Wah Z wciąż nic nie mówił, tylko uśmiechał się dalej. Kiedy zbliżyliśmy się do Chińczyka, był zwrócony do nas plecami i pochylał się nad dużym białym wiadrem z wężem w środku.
Kiedy mijałem go i sięgałem do klamki, powiedziałem do niego, „Tak bardzo zaabsorbował mnie pan tym co mówił, że zapomniałem swojego jedzenia!”
Mężczyzna spojrzał na mnie zaskoczony, jednocześnie prawie upuszczając węża. Był to ten sam człowiek, ale nim nie był. Miał na sobie to samo ubranie, miał tą samą niewielką siwą kozią bródkę i siwe, rzadkie włosy, ale jego oczy były inne. A jego twarz, chociaż była to ta sama twarz, wyglądała zupełnie inaczej. Patrzył na mnie i uśmiechał się szeroko, wciąż schylony wpół, kiwał głową szybkimi, urywanymi ruchami i bardzo łamaną angielszczyzną powiedział coś jakby „przepraszam – tak – tak – przepraszam.”
Naprawdę wytrąciło mnie to z równowagi i nie chcąc okazać się zbyt zaskoczonym po prostu uśmiechnąłem się, skinąłem głową i poszedłem odebrać jedzenie. Wah Z czekał na mnie na zewnątrz. W środku było pełno ludzi jak wtedy gdy wyszedłem. Dziewczyna sięgnęła po brązową papierową torbę z przypiętym na zewnątrz paragonem, zapisanym chińskimi literami. Podziękowałem jej i wyszedłem na zewnątrz. Kiedy otwierałem drzwi, usłyszałem wrzask z okolicy baru. Najwyraźniej ktoś w telewizji właśnie został znokautowany lub coś w tym rodzaju.
„Do zobaczenia,” odezwałem się do drobnego Chińczyka, który wciąż mył wiadra. Uśmiechnął się po prostu i wylewnie kiwał głową, wciąż pochylony nad wiadrami.
Zatrzymałem się i rozejrzałem wokoło, lecz Wah Z odszedł. Rozglądałem się po uliczce, chociaż niezbyt długo. Jeśli nie było go przy drzwiach, wiedziałem że nie będzie go nigdzie indziej, przynajmniej nie w ciele ze Światła. Przeszedłem ten krótki odcinek do mieszkania sam.
Już w środku, jedzenie smakowało tak dobrze jak aromat z restauracji, tylko że teraz czułem te cudowne wonie wychodzące z białych kartonów we własnym mieszkaniu.
Kiedy skończyłem posiłek, wciąż czułem zapach jedzenia z chińskiej restauracji, gdy sporadyczny powiew wiatru wpadał do mieszkania.
Zabawne, myślałem sobie, kilka minut wcześniej, kiedy wyczuwałem ten cudowny aromat, wszystkim o czym mogłem myśleć było jedzenie. Być może dlatego że właśnie coś zjadłem, ale teraz, kiedy czuję zapach chińskiego jedzenia, myślę o tym drobnym człowieku, myjącym wodą te wiadra – Lai Tsi.
Myślałem o tym co powiedział o sile wewnętrznej. Od czasów dzieciństwa i w środowisku zakorzenione we mnie było to że siła automatycznie oznacza pewien rodzaj siły fizycznej. Lecz Lai Tsi i Wah Z, i o ile wiem wszyscy inni ECK Mistrzowie mieli jakąś z tym łatwość. Być może siła wewnętrzna nie musiała oznaczać noszenia klapek na oczach aby powstrzymać wpływ zewnętrznego świata, może prawdziwa siła wewnętrzna oznaczała usunięcie się z drogi, tak aby Duch mógł pójść Swoją drogą w czyimś życiu.
* * *
Nadeszła znowu sobota. I znowu był kolejny z tych dni, kiedy słońce przygrzewało i mogłem otworzyć okna i wpuścić nieco świeżego powietrza. Było późne popołudnie, może trzecia lub czwarta, a ja właśnie znowu zwróciłem uwagę na ten przyjemny zapach z chińskiej restauracji. Pachniało rozkosznie, lecz z jakiegoś powodu nie miałem nastroju na chińskie jedzenie w tym tygodniu. Być może dlatego, że to co zamówiłem w zeszłą sobotę skończyłem dopiero we wtorek wieczorem.
Siedziałem czytając z nogami opartymi o biurko. Czując woń słodkiego i delikatnie ostrego gotowania z chińskiej restauracji, nie myślałem o jedzeniu, myślałem o sile wewnętrznej i o ECK. Myślałem też o Lai Tsi i o Wah Z. A myśląc o sile wewnętrznej nie czułem się mocny ani silny w tym momencie, lecz w jakiś sposób wiedziałem że mam możliwość osiągnięcia czegoś z tej wewnętrznej siły, o której Lai Tsi mówił w zeszłym tygodniu. To uczucie było radosnym, łagodnym przypomnieniem ECK o prawdziwym kochającym. Że we wszystkich strefach życia ECK zawsze daje nam o sobie znać drobnymi sposobami, niewielkimi okazjami.
Odłożyłem książkę na stół, odprężyłem się wygodnie w fotelu i cieszyłem się świeżymi zapachami z restauracji. Były przyjemne i przypominały mi o przyjemnych rzeczach. Kiedy siedziałem z zamkniętymi oczyma, pozwalając by te zapachy zabrały mnie do światów poza ciałem, myśli podryfowały do restauracji – do wejścia z tyłu na zapleczu w uliczce. Być może była to moja wyobraźnia, może nie – tak czy owak było to zaledwie kilka przecznic od mojego mieszkania – lecz mógłbym przysiąc, że słyszałem dźwięk podobny do syczenia wody w pustym wiadrze.
* Duchowe imię Sri Harolda Klemp